Weranda- Dom pełen osobliwości

Dom pełen osobliwości.


Gdyby ktoś powiedział mi, że zamieszkam na Saskiej Kępie w Warszawie, pewnie bym nie uwierzyła.

To takie miejsce, gdzie można wyjść do sklepu po chleb w kapciach i dresie zjawić się w nim w sukni balowej. I gwarantuję, nikt się nie zdziwi. Wcześniej te okolice znałam głównie z wypadów do dżungli (tak nazwałam bazar Jarmark Europa). Zabierałam tam znajomych z zagranicy, żeby poznali obrazy Wschodu, których nikt nie uwieczniał na pocztówkach. Kiedyś wybrałam się z zamożnymi żonami znanych lekarzy, którzy przyjechali operować do Warszawy. Moje najbliższe przyjaciółki nie mogły uwierzyć, że zamiast przyjechać do opery wywiozłam je tam, gdzie nawet diabeł może zostać przechytrzony. A moje panie wróciły przeszczęśliwe. Obkupiły się we wszelkie rożności, od podrabianych torebek po kawior. Żadna inna atrakcja nie dała im tyle radościi powodów do wspomnień.

Zanim mogłam się cieszyć domem, musiałam przeżyć remont. To było niezłe ćwiczenie mojego, jak myślałam, silnego charakteru.

Gdy ja pracowałam, robotnicy wprost przeciwnie. I czynili to z rozbrajającym urokiem. Sytuacja przypominała tę opisywaną w książkach przez Kasię Grocholę. Zresztą dzwoniłam do niej w tych trudnych chwilach, żeby podtrzymała mnie na duchu, bo też przeszła wiele z remontami. Stwierdziłyśmy, że dla kobiet to twórcze doświadczenie, bo mogą się o sobie wiele dowiedzieć. Szybko musiałam wydorośleć. Nauczyłam się kontrolować, wymagać, a nawet zwalniać ekipy. Na początku jednak nie było mi do śmiechu, bo mieszkałyśmy z córką Inką, dwoma psami i dwoma kotami na zakurzonej budowie. W końcu ktoś polecił nam nowych robotników. Herosów! Cudotwórców! Ekipę górali. Gdy widziałam, jak praca pali się im w rękach, byłam wzruszona. Dom zmieniał się na moich oczach. Poprzednie ekipy stawały się u mnie gośćmi, zaprzyjaźniliśmy się. A u górali było inaczej. To, co innym zajmowało tydzień, oni robili w jeden dzień. Nie chcieli ze mną pić herbaty, tylko ciężko zasuwali.

Na szczęście już jestem po remoncie. Teraz po pokojach hasają osobliwe zwierzaki. I choć Inka uważa, że aspiruję do bycia pierwszą damą w tym stadzie, i z przekąsem nazywa mnie samicą alfa, są tu bardziej niepokorne osobowości.

 Na przykład nasza 17 letnia Kosmitka. Jest bardzo małym yorkiem, kilka razy mniejszym od kota. U naszych znajomych wzbudza na przemian śmiech i czułość. Tym bardziej, że zrobiłyśmy jej dwa królewskie posłania pod kaloryferem, które siostra wystroiła girlandami, jak ołtarzyki bóstw indyjskich. Jeszcze do niedawna wszędzie ze mną jeździła - nie ruszałam się z domu bez mojego pieska. Śpiąca Kosmitka wygląda niczym bogini. Jest bardzo empatyczna - gdy coś przeskrobie, potrafi płakać najprawdziwszymi łzami. Druga osobobliwość to kotka żyjąca w idealnej harmonii z psami. Od śmierci uratowała ją córka. Kiedyś, gdy siedziała z chłopakiem na ławce, spadł na nich z drzewa kot. Miał połamane łapki. A kotka, choć jest piekielnie nieurodziwa, ma największe powodzenie na osiedlu. I już drugi raz powiła sześć kociąt. Orientujemy się, że jest w ciąży zawsze wtedy, gdy nie może przejść przez okienko w drzwiach wejściowych. Zwierzęta towarzyszą mi od dzieciństwa. Ratowałam je, pielęgnowałam, płakałam nad każdym umarłym ptaszkiem. Z rozrzewnieniem wspominam pierwszego psa. Ale to smutna historia. Któregoś dnia bawiłam się pod wrocławskim blokiem, w którym mieszkaliśmy. Pies usłyszał mój głos i skoczył do mnie z szóstego piętra. Strasznie rozpaczałam, przez tydzień nie wychodziłam z pokoju, mama już chciała zaprowadzić mnie do psychologa. W końcu sama się otrząsnęłam i napisałam do miejscowej gazety całą serię artykułów o zwierzętach. Bez nich nie wyobrażam sobie życia.