Claudia - Chciałabym, chciała
W "M jak Miłość" gra Marysię Mostowiak. W życiu zwyciężyła ciężką chorobę, uprawia sport, śpiewa, wychowuje córkę i leczy przyjaciół ziółkami...
Kiedy byłam mała, przeżyłam śmierć własnego psa. Bawiłam się pod wieżowcem, w którym mieszkaliśmy. Pies usłyszał mój głos, skoczył z szóstego piętra i na moich rękach umierał. Potem całkiem się w sobie zamknęłam, przez tydzień nie chodziłam do szkoły, mama już myślała o zaprowadzeniu mnie do psychologa. Gdy się otrząsnęłam, napisałam do miejscowej gazety całą serię artykułów o zwierzętach.
Jako dziecko pisała wiersze, płakała nad każdym umarłym ptaszkiem, ratowała zwierzaki, pomagała osobom starszym. - Chciałam być weterynarzem, lekarzem, nauczycielką? Pragnęłam pomagać ludziom, leczyć ich dusze. Szkoda, że nie swoją. Dopiero później do tego dorosłam. Niewielu spostrzegało tę nadwrażliwość, ponieważ Małgosia sprawiała wrażenie dziecka bardzo śmiałego. - Niby ostro szłam do przodu, potrafiłam wszystko załatwić, zostałam nawet przewodniczącą samorządu szkolnego. Ale to były tylko pozory. Wewnątrz miałam tony nadwrażliwości, myślałam bardzo emocjonalnie. Taka nadwrażliwa jest teraz moja córka Inka. Wychowała się w rodzinie inteligenckiej: mnóstwo książek, przykazanie, że najważniejsze jest to, co się ma w głowie. - Mówiono mi, że jestem mądrą dziewczynką i że ważne, by żyć, a nie mieć. W sumie fajnie, że mnie tak wychowano. Później w trudnych sytuacjach te zasady dawały mi siłę: sięgałam do półki "żyć". Małgorzata matkowała dwu o wiele młodszym od siebie braciom. - Rodzice tak nas wychowali, że nigdy nie było między nami zazdrości. A właściwie z powodu dużej różnicy wieku każdy z nas był tak naprawdę jedynakiem?
Taka delikatna i wrażliwa, a uprawiała koszykówkę, i to wyczynowo! Została nawet powołana do reprezentacji Polski juniorek. - Zawsze byłam jedną z najwyższych dziewczynek w klasie. W drużynie grałam na pozycji rozgrywającej, a związana byłam ze Stomilem Olsztyn, który wywalczył miejsce w pierwszej lidze. Sport zabierał Małgosi mnóstwo czasu, bardzo często wyjeżdżała z zespołem na obozy, zawody. - Chodziłam do pierwszej klasy liceum, a większość zawodniczek już studiowała. Przyjęły mnie wspaniale, wszystkiego mnie uczyły, teraz to one mi matkowały. Pamiętam swój pierwszy trening; po jego zakończeniu krępowałam się wejść pod prysznic z dziewczynami, weszłam w bluzeczce. No, dostałam manto, zaraz mnie pouczyły, co mam robić. One mnie po prostu wychowywały, mogłam się zwrócić do nich z każdym problemem.
Do dzisiaj Małgorzata Pieńkowska jest wdzięczna trenerowi, że nie zabronił jej uczestniczyć w konkursach recytatorskich. - A mógł przecież powiedzieć "nie", powinnam być bowiem oddana jednej sprawie.
Bardzo ładnie mówiła wierszyki już w przedszkolu. Potem z łatwością przechodziła kolejne etapy eliminacji w konkursach. Grała też w teatrze amatorskim w Olsztynie. Do szkoły teatralnej dostała się za pierwszym razem. - Mimo że to mama zaraziła mnie miłością do teatru, rodzice byli kompletnie nieświadomi mojej decyzji, iż zostanę aktorką. Zaskoczyło ich to. Tego zawodu nie mierzyli miarą popularności. W domu rozmawiało się o teatrze, o spektaklach, ciekawiło nas, kto jak zagrał, a nie że jest znany. Ja też postrzegałam aktorstwo jedynie jako zawód. Co więcej, od początku widziałam jego ciemne, ciężkie strony, a nie popularność i pieniądze. Dopiero potem bardzo się zdziwiłam, że ten fach ludziom imponuje. Wystarczy prześledzić mój żywot aktorski: jak mogę, opieram się blichtrowi? Na wiadomość, że została przyjęta na studia, popłakała się. Była przerażona: zdała sobie sprawę, jakie wyzwanie podjęła! Na dodatek wiedziała, że nie może wymagać pomocy od rodziców. - Mama myślała, że na studiach będę mogła sobie dorobić, tak jak kiedyś ona. To było niewykonalne, w szkole spędzałam po osiemnaście godzin na dobę!
Przyznano jej jednak stypendium socjalne (wreszcie opłaciło się, że rodzina inteligencka, małe zarobki i troje dzieci), zaczęła dostawać nagrody za wyniki w nauce i co nieco grosza z domu. Summa summarum - wkrótce Małgosia zarabiała... więcej od rodziców.
Niewątpliwie osobą, która w szkole najszybciej na Małgorzacie się poznała, był Jan Englert, opiekun jej roku. - Koledzy i koleżanki ćwiczyli sceny płaczu, zabijania się, rozpaczy z tęsknoty za matką albo straconą miłością, a ja musiałam stać przed lustrem - czyli przed publicznością - i śpiewać "Sex appeal". Strasznie się męczyłam, ale Englert wiedział, że kobiecość trzeba wyciągać ze mnie wołami. W pierwszej pracy, w teatrze, uwielbiała je-go dyrektora, Kazimierza Dejmka. - Czułam, że traktuje mnie jak ojciec. Często pożyczał mi pieniądze na chleb. W teatrze nie zarabia się dużo, znał więc moją kondycję finansową.
Gdy zaproponowano jej zagranie w reklamówce, zapytała Kazimierza Dejmka, czy może. - "Za te pieniądze mogłabym kupić kawalerkę" - tłumaczyłam. - A ten mądry, wrażliwy człowiek popatrzył tylko na mnie i w niecenzuralnych słowach zażądał, bym wyszła. Nie chciałam, dopóki mi nie wytłumaczy, dlaczego tak uważa, nie powie, co mam zrobić. Godzinna rozmowa skończyła się jasnym przekazem, że mam prawo wyboru. Nie zrobiłam tej reklamówki. Dziś uważa, że o kondycji aktora świadczy to, co robi w teatrze, telewizji, filmie, a reklamówka jest czymś w rodzaju? wisienki na torcie.
Mało kto wie, że to Małgorzata zaśpiewała znane "Chciałabym, chciała" w piosence Formacji Nieżywych Schabuff "Klub wesołego szampana". - Na studiach poznałam lidera zespołu, Jacka Pałuchę. Kiedyś siedzieliśmy, rozmawialiśmy o sensie życia i... tak powstała piosenka. Wiadomo było od razu, że to ja zaśpiewam refren. Kłóciłam się strasznie z chłopcami, oni chcieli inaczej to nagrać, ja inaczej. Rację miałam ja. Zależało jej, by nie wiedziano, że to ona śpiewa. Na początku zabroniła nawet, by na płycie pojawiło się jej nazwisko. - No bo jak to?! Taki pop, a ja aktorka, marząca, by grać szekspirowskie role na przemian z rolami Fredry! Uwielbia śpiewać, myśli o recitalu, podczas którego przedstawi premierowe piosenki.
...:::Serial i zioła:::...
Kiedy w "M jak Miłość" zdradzał ją serialowy mąż, widzów bardzo to poruszyło. Dostała masę listów, w których odradzano jej, by nie walczyła o niego, a po prostu go zostawiła. - Teraz pierwsze, co słyszę od ludzi na ulicy, to wyrazy współczucia z powodu śmierci męża. Chwilę potem mówią, że... powinnam mieć romans! A ona zajmuje się homeopatią. Przejęła hobby po tacie, zielarzu z zamiłowania. - Całe życie katował nas ziółkami, nienawidziliśmy tego. Dziś, śmieszna rzecz, ja już też daję wszystkim ziółka. Leczę znajomych, nawet tych, którzy się kiedyś ze mnie śmiali. Z natury jestem taką siostrą miłosierdzia: mam odruch niesienia pomocy innym. Ale dojrzałam już do tego, że jeśli nie pomogę sobie, innym też się nie uda. Najlepiej zrobię to wtedy, gdy nie będę skwaszona, zgorzkniała, tylko szczęśliwa i rozdająca radość!
...:::Choroba:::...
Ostatnie lata ciężko doświadczyły aktorkę. Dziś rzadko zgadza się na wywiad, nie chce rozmawiać z dziennikarzami o swojej chorobie i o swoim rozwodzie. Bo zazwyczaj tylko o to pytają. - Już po tym strasznym leczeniu w jednej z gazet, w której nie przeprowadzała wywiadu, ukazał się okropny artykuł z opisem tego, co mi było i jak przebiegały poszczególne etapy choroby. Pisali o przerzutach. Pomyślałam "Boże ja od tego naprawdę dostanę przerzutów". Ale taki jest świat. Dla dziennikarza z pewnością szalenie interesujące było usłyszeć odpowiedzi na pytania: "Czy bardzo bolało? Jak Pani się czuła bez włosów? A dlaczego rozwód, przecież w wywiadzie mówiła Pani, że kocha męża?". Cały ten cyrk to cena za popularność.
Jeździ konno, chodzi na basen, ćwiczy jogę, gra w tenisa. Ma mnóstwo pomysłów na życie. Właśnie zmieniła mieszkanie na duże, wreszcie własne. Ale potrafi także się wyciszyć. - Tęsknię do spokoju. Często jeżdżę do Kazimierza Dolnego, znajomi załatwili mi tam domek. Inka się śmieje, że to domek eremity, ale ja wezmę porządne sandałki, ukochane spodnie rybaczki, mnóstwo szerokich koszul i po prostu będę wędrowała po okolicy. A jeśli zatęsknię za ludźmi, pójdę na kawkę na rynek. To co przeżyła wiele ją nauczyło. - Widzę teraz, że - co za paradoks! - Moja choroba była darem. Po prostu nauczyłam mnie żyć. Jeśli coś mi się nie uda, zrobię to jutro. Nie ma tragedii. Kiedyś, gdy umawiałam się na kawę, nie mogłam zawieść! Dziś potrafię zadzwonić i powiedzieć "Przepraszam, źle się czuję, popelniłam błąd, byłam w złej formie". Zrozumiałam, że można nie mieć siły, mam prawo być niegrzeczna, niedobra, słaba. Motto życiowe aktorki brzmi: "Każdy ma swoją drogę i swoje buty" - Im jestem starsza, tym bardziej staram się nie oceniać innych. Każdy z nas chce dobrze, nawet łobuz. Ciężkie doświadczenie przewartościowało moje życie. Rozliczam ludzi z tego, co robią, a nie mówią. Sama siebie też rozliczam - uśmiecha się...